IV rozbiór Polski

W nocy z 16 na 17 września 1939 r. polski ambasador w Moskwie Wacław Grzybowski został wezwany na Kreml. Zastępca ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimir Potiomkin oświadczył polskiemu dyplomacie, że „państwo polskie przestało istnieć”, a Armia Czerwona „zmuszona jest” przekroczyć granicę z Polską, aby „wziąć pod opiekę ludność ukraińską, białoruską i rosyjską”.

W tak bezczelny i kłamliwy sposób przywódcy sowieckiej Rosji przedstawiali agresję na Polskę, której dokonywali w ścisłym porozumieniu z niemiecką III Rzeszą. Gdy padały na Kremlu te haniebne słowa, blisko milionowa armia sowiecka wkraczała na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej. Cel agresji był jeden: dokonać kolejnego w historii niemiecko-rosyjskiego rozbioru Polski i na zawsze wymazać Polskę z map świata. 

Kłamstwo jako metoda 

Rosjanie nie po raz pierwszy i niestety nie po raz ostatni w dziejach zastosowali w czasie zbrojnej agresji kłamliwą zasłonę propagandową, twierdząc, że celem wejścia ich wojsk na obce terytorium jest wzięcie w ochronę ludności ukraińskiej, białoruskiej i rosyjskiej. W taki sam sposób działała w końcu XVIII wieku Katarzyna II, uzasadniając swe ingerencje zbrojne podejmowane wobec Rzeczypospolitej, twierdząc wtedy, że musi chronić rzekomo zagrożoną ludność wyznania prawosławnego. Tę samą metodę stosuje i współczesna Rosja, czego przykładem jest choćby propagandowe uzasadnienie agresji na Krym i w czasie trwającej od ponad roku wojny na Ukrainie. 

W odniesieniu do agresji sprzed 84 lat, kłamliwa propaganda obowiązywała przez cały czas istnienia Związku Sowieckiego, ale obecna jest w historiografii rosyjskiej do tej pory. Wybrzmiewa także w oficjalnych wypowiedziach przywódców politycznych Rosji, na czele z Putinem. W prawodawstwie Federacji Rosyjskiej wprowadzono kilka lat temu zapis, dzięki któremu można stosować surowe więzienne kary dla tych historyków, czy publicystów (nawet jeśli nie są obywatelami Rosji!), którzy opisując historię współpracy niemiecko-rosyjskiej wynikającej z paktu Ribbentrop-Mołotow, czynią Rosję współodpowiedzialną za wybuch najstraszliwszej z wojen, jakich doświadczyła ludzkość. Posługując się kłamstwem, Rosjanie przedstawiają się od dziesięcioleci jako naród, który był największą ofiarą II wojny światowej, która w ich przekonaniu wybuchła dopiero w czerwcu 1941 r., gdy Hitler zdradził swego dotychczasowego wiernego sojusznika – Stalina. Jest to wygodna optyka, ponieważ na potrzeby wewnętrzne uwalnia świadomość rosyjską od poczucia winy za wybuch najstraszliwszej z wojen, a na potrzeby zewnętrzne – zwalnia z odpowiedzialności prawnej za zbrodnie dokonane w latach 1939-1941 przede wszystkim na narodzie polskim. Prawda jest oczywiście inna. Za wybuch II wojny światowej odpowiedzialne są w równym stopniu dwa państwa: Niemcy i Rosja. Oba te państwa czyniło wszystko od początku lat 20-tych, aby zburzyć porządek, jaki zapanował w Europie po I wojnie światowej. Podjęły też w tej materii ścisłą współpracę, poczynając od zawartego w 1922 r. układu w Rappallo, aż po podpisany w Moskwie 23  sierpnia 1939 r. pakt, który przeszedł do historii jako pakt Ribbentrop-Mołotow, choć właściwsze byłoby określenie „pakt Hitler-Stalin”. Pakt, który był wyrokiem śmierci dla Polski, Łotwy, Estonii, Litwy i Finlandii. Dla realizacji swych imperialnych dążeń, Niemcy i Rosja nie wahały się rozpętać piekła na ziemi, uzurpując sobie prawo decydowania o losach innych państw i narodów. 

Klucz do zwycięstwa 

W okresie międzywojennym Polska jako pierwsza dostrzegała niebezpieczeństwo, jakie czyha ze strony sowieckiej Rosji i Niemiec. Dlatego z taką determinacją walczyliśmy w 1920 r., broniąc nie tylko własnej niepodległości, ale także Europy przed ekspansją komunizmu. Z kolei gdy w 1933 r. Niemcy w zdecydowanej większości wybrali na swego przywódcę Adolfa Hitlera, który nie ukrywał, że chce wywrócić europejski ład zbudowany na konferencji wersalskiej, Marszałek Józef Piłsudski, zakulisowo proponował rządowi Francji podjęcie działań w ramach tzw. wojny prewencyjnej wymierzonej w III Rzeszę. Niestety zachodnie mocarstwa niebezpieczeństwa nie dostrzegały i polską ofertę stłumienia w zarodku totalitarnych zapędów Niemiec odrzuciły. Z perspektywy czasu widać, że był to jeden z ostatnich momentów uratowania pokoju i co za tym idzie milionów istnień ludzkich. Potem było już coraz trudniej. Mając bowiem w ręku traktat o przyjaźni z Sowietami, Hitler podjął decyzję o agresji na Polskę. 

1 września 1939 roku, atakując zaciekle z lądu, morza i powietrza, wojska niemieckie wkroczyły na teren Polski. Nasza koncepcja obrony zakładała prowadzenie możliwie jak najdłuższej wojny granicznej. Obawiano się, że Hitlerowi na tym etapie wojny wystarczy jedynie zajęcie dawnego zaboru pruskiego. A wtedy Polska podzieli los Czechosłowacji, na której rozbiór wyraziły rok wcześniej zgodę mocarstwa zachodnie. Polska musiała męstwem swych żołnierzy udowadniać swe prawa do Wielkopolski, Śląska i Pomorza. Wojna graniczna miała być jednak tylko etapem. Potem miało dojść do przegrupowania i umocnienia linii Wisły, a gdyby i to się nie powiodło – wycofanie na południowo-wschodnie rubieże kraju i dalsza walka. Żaden z polskich dowódców nie zakładał, że Polska tę wojnę wygra samodzielnie. Zbyt duża była dysproporcja sił stron walczących. Klucz do zwycięstwa leżał jedynie w koalicyjnym charakterze wojny. Polska, zawierając sojusze z Francją i Wielką Brytanią, otrzymała gwarancje, że mocarstwa te pospieszą z realną pomocą. Szef Sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz stwierdzał wyraźnie: „zatrzymać ofensywę niemiecką będziemy mogli dopiero, gdy nastąpi zmiana niekorzystnego stosunku sił, związana z odciążeniem naszego frontu przez ofensywę na Zachodzie. Działania nasze do tej chwili mają charakter walki o czas, walki o przetrwanie”. 

Osamotnieni 

Gdy 3 września 1939 r. Francja i Anglia wypowiedziały formalnie Niemcom wojnę, pojawiła się radość i nadzieja wśród walczących żołnierzy wspieranych bohatersko przez ludność cywilną. Mimo przegranej bitwy granicznej, polski opór tężał. W kwaterze głównej Hitlera zapanował strach. Niemcy bali się jak ognia ofensywy z zachodu, wiedząc, że zmieni ona losy wojny. Wprowadzając bowiem na teren Polski znaczące siły militarne, odsłonili bowiem swoje zachodnie granice. Tłumacz Hitlera dr Paul Schmidt pozostawił znamienną relację z odprawy, która miała miejsce popołudniu 3 września 1939 r. „Co teraz? – zapytał Hitler zwracając się do Ribbentropa. Miał dzikie spojrzenie, jak gdyby zarzucał swemu ministrowi spraw zagranicznych, że go wprowadził w błąd, jeśli chodzi o prawdopodobną reakcję brytyjską. Göring zwrócił się do mnie mówiąc: Jeśli przegramy tę wojnę, to niech Bóg ma nas w swojej opiece”. Tego samego dnia wieczorem na osobiste polecenie Hitlera wysłana została tajna depesza do sowieckiego sojusznika z prośbą o pomoc w szybkim zdławieniu polskiego oporu. „Ten czas jeszcze nie nadszedł. Być może jesteśmy w błędzie, ale wydaje się nam, że przez przesadny pośpiech możemy narazić na szwank naszą sprawę i przyczynić się do jedności pomiędzy naszymi przeciwnikami” – odpisał po dwóch dniach Mołotow. Stalin też nie miał pewności, co do zachowania się państw zachodnich. Czekał aż do chwili, gdy niemiecki i sowiecki wywiad doniósł o zaskakującej decyzji podjętej 12 września 1939 r. w Abbeville przez Najwyższą Radę Wojenną, w której zasiadali dowódcy francuscy i brytyjscy. Oto wojska alianckie uznały, iż nie są gotowe do ofensywy i mimo wypowiedzenia wojny, nie będą prowadzić akcji zbrojnej przeciwko III Rzeszy! Lotnicy brytyjscy zamiast zrzucać bomby na niemieckie zakłady zbrojeniowe, zrzucali ulotki „apelujące do sumień” żołnierzy Wehrmachtu. A francuscy żołnierze zamiast atakować Niemców, uprawiali ogródki nieopodal linii Maginota. Powojenny dowódca sił lądowych NATO w Europie francuski dowódca Alphonse Juin stwierdzał gorzko: „cóż za niewybaczalny błąd! Pozwoliliśmy zdruzgotać Polskę związaną z nami paktem sojuszniczym. Cóż za hańba!”. Za ten błąd i hańbę, za ten brak odwagi, Europa i świat zapłaciły w następnych miesiącach i latach 60 milionami ofiar. O tym, że alianci nie ruszą z pomocą, Polacy dowiedzieli się jako ostatni. 

Decyzja aliantów przekonała Stalina, że nie musi już zwlekać. Ambasador niemiecki w Moskwie Friedrich-Werner von Schulenburg meldował w nocy z 16 na 17 września Ribbentropowi: „Armia Czerwona przekroczy dziś rano granicę sowiecką na całej długości od Połocka do Kamieńca Podolskiego. (…) Samoloty sowieckie rozpoczną już dzisiaj bombardowanie terenów na wschód od Lwowa”.  W sztabie Hitlera zapanowała radość. Po raz kolejny w dziejach sprzymierzone siły niemiecko-rosyjskie miały zetrzeć z map świata niepodległą Polskę. 

Cios w plecy

W chwili sowieckiej inwazji, ponad połowa terytorium Polski znajdowała się nadal pod kontrolą wojska i administracji polskiej, a na pozostałych terenach trwał zacięty opór. Walczyła Warszawa, bronił się Hel i twierdza Modlin, trwała największa bitwa kampanii wrześniowej nad Bzurą. Na rozkaz marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza oddziały polskie kierowały się na wolny od wroga obszar południowo-wschodni. Tam na tzw. „przedmościu rumuńskim” miały odtworzyć zdolność bojową i przejść do kontrofensywy. Polska krwawiła, ale nie była pokonana. Doktryna „wojny błyskawicznej”, którą lansował Hitler, nie sprawdzała się. Agresor na skutek silnego oporu wojsk polskich ponosił duże straty. Wydłużała się odległość między frontem a zapleczem wojennym, co z kolei przysparzało stronie niemieckiej wiele problemów logistycznych. Nawet brak stosownej reakcji aliantów zachodnich nie przekreślał ostatecznie losu Polski walczącej z brunatnym najeźdźcą. Tym samym słowa o „nieistnieniu państwa polskiego” użyte przez przywódców ZSRS w nocy z 16 na 17 września 1939 r., były obrzydliwym kłamstwem. Los Polski przesądziła bowiem dopiero agresja sowiecka. Wraz z nią upadła koncepcja odtworzenia zdolności bojowej na „przedmościu rumuńskim”. Pancerne zagony sowieckie na Podolu stworzyły zaś bezpośrednie zagrożenie dla ewakuowanych tam i kierujących walką najwyższych władz państwowych i wojskowych. Gdyby spełniło się marzenie Stalina o pojmaniu kwaterujących w Kutach i Kołomyi Prezydenta Rzeczypospolitej, rządu i naczelnego dowództwa, los polski wyglądałby jeszcze tragiczniej. Państwo polskie z punktu widzenia prawa międzynarodowego mogłoby przestać istnieć. Dlatego władze polskie podjęły decyzję dramatyczną, ale i racjonalną z punktu widzenia interesu kraju i w nocy z 17 na 18 września przekroczyły granicę z Rumunią, aby kierować dalszą walką. Dzięki temu zachowana została konstytucyjna ciągłość i legalność władz, a Polska  nigdy nie podpisała aktu kapitulacji. 

Obrońcy Kresów

Opór sowieckim najeźdźcom stawili przede wszystkim żołnierze elitarnego Korpusu Ochrony Pogranicza dowodzeni przez gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna. 12 tysięcy żołnierzy, służących w trzech brygadach i dziewięciu samodzielnych pułkach, broniło trzystukilometrowej granicy.  Do walki ruszyły natychmiast Brygada KOP Polesie, pułk KOP Sarny i Baon KOP Kleck z pułku w Baranowiczach. Z bolszewicką nawałą dzielnie walczyła też Brygada Rezerwowa Kawalerii „Wołkowysk” oraz Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Do księgi chwały oręża polskiego wpisały się obrona Wilna, trzydniowe walki o Rejon Umocniony „Sarny”, bitwa pod Kodziowcami, stoczona w nocy z 21 na 22 września przez 101 pułk ułanów z pancernymi zagonami Frontu Białoruskiego, boje pod Jabłonią i Milanowem. Nawała sowiecka była jednak nie do zatrzymania, bo i dysproporcja sił była ogromna. Dowódca KOP podjął decyzję odwrotu, przy czym cały czas dowodzone przez niego oddziały podejmowały doraźne walki z Armią Czerwoną, znacząco utrudniając jej „czerwony pochód” na zachód. W dniu, w którym kończyły się walki w obronie Warszawy, stoczyli oni pod Szackiem kilkunastogodzinną zwycięską bitwę z trzykrotnie silniejszą elitarną 52 Dywizją Strzelców sowieckich. Trzy dni później 1 października 1939 r. rozbili sowieckie oddziały w bitwie pod Wytycznem. 

Do narodowej legendy przeszła obrona Grodna, gdzie zaledwie kilkuset żołnierzy wspieranych przez młodocianych ochotników stawiło czoła natarciu XV Korpusu Pancernego, VI Korpusu Kawalerii i 21 Brygadzie Czołgów Ciężkich. Symbolem niezłomności stał się trzynastoletni harcerz Tadzio Jasiński, obrzucający celnie butelkami z benzyną sowieckie tanki. Schwytany przez Rosjan, został przez nich zmaltretowany i jako „żywa tarcza” przywiązany do czołgu. Szczęśliwie odbity przez kolegów, konał na rękach matki, a przed śmiercią chciał usłyszeć tylko, czy Polacy zwyciężają. Zapłakana matka szeptała mu: „Tadziu, ciesz się. Polska armia wraca! Ułani z chorągwiami! Śpiewają!”. Słysząc te słowa, chłopiec uśmiechnął się tylko i z tym uśmiechem na ustach zmarł. Takich obrońców miało Grodno wielu. Blisko ośmiuset z nich zginęło podczas trzydniowej obrony miasta, bądź po jego zdobyciu zostali zamordowani przez sowieckich żołdaków. Półtora tysiąca trafiło do niewoli i jeżeli przeżyli pobyt w łagrach, walczyli potem w armii gen. Władysława Andersa. To do nich gen. Władysław Sikorski skierował słowa, gdy inspekcjonował w 1941 r. Armię Polską na Wschodzie: „Jesteście nowymi Orlętami. Postaram się, żeby wasze miasto otrzymało Virtuti Militari i jak Lwów tytuł Zawsze Wiernego”. 

Los branych do niewoli Polaków był zawsze tragiczny. Zdarzało się, że oficerów rozstrzeliwano od razu. Los taki spotkał dowódcę Okręgu Korpusu III Grodno gen. Józefa Olszynę-Wilczyńskiego, którego pod Sopoćkinami żołnierze Armii Czerwonej strzałem w tył głowy zamordowali na oczach żony. Załogę Lwowa, która poddała się Sowietom, wywieziono w głąb ZSRS, a oficerów umieszczono w obozie starobielskim. Kilka miesięcy później zostali zamordowani w Charkowie i wrzuceni do dołów śmierci w Piatichatkach. Taki sam los spotkał ponad dwadzieścia tysięcy oficerów, policjantów, żołnierzy KOP, których wzięto do niewoli i wiosną 1940 r. zamordowano w Katyniu i Miednoje. Dziesiątki tysięcy żołnierzy trafiło do sowieckich łagrów i wielu z nich nie przeżyło. 

Po wspólnej niemiecko-rosyjskiej „defiladzie zwycięstwa” w Brześciu nad Bugiem, na terenach rozdartej przez obu agresorów Rzeczypospolitej rozpoczął się brunatny i czerwony terror. Polska rozgrabiona i rozdarta przez sąsiadów, osamotniona przez sprzymierzonych, płaciła ogromną daninę za wierność ideałom i wartościom, które od wieków tworzyły fundament cywilizacji łacińskiej. Przetrwała i po wielu latach zwyciężyła, bo agresorom nie udało się nigdy zabić w Polakach „ducha wolności”. 

 

Jan Józef Kasprzyk 

Autor jest historykiem, Szefem Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 

Zdjęcie: IPN

Artukuł opublikowany za zgodą autora. Pierwotnie ukazał się w weekendowym Magazynie Historycznym Nasz Dziennik. 

Zobacz również